Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/120

Ta strona została przepisana.
WOJNA.

Radca Kondolewicz, nie długo zostawił w spokoju lesowskich wygnańców.
Pewnego dnia, z niezmierną energją ewakuował wszystkich mieszkańców ze wspólnego pokoju, a wkrótce potem głośno i jękliwie zgrzytnęły wrota i do ogrodu weszło trzech jakichś drągali, niosąc w rękach kuferki, jakich w Galicji powszechnie używali urlopnicy. Ujrzał ich Zaucha, który przypadkowo stał na werandzie i ciekawy, ktoby też to mógł być, czekał aż nowi przybysze bliżej podejdą. Pierwszy szedł starszy już mężczyzna, średniego wzrostu, tęgi i trochę przygarbiony, w staromodnej „jesionce* i futrzanej czapce, pretensjonalnie na lewe ucho nasuniętej; towarzysze jego ubrani byli ze znaną Za-usze zamarstynowską elegancją. Kiedy podeszli bliżej, tak, iż rozeznać można było rysy twarzy, Zaucha aż się wzdrygnął, tak haniebnie ordynarną twarz miał ten, który szedł naprzodzie. Czoło niskie, guzowate, oczy małe, blade, załzawione a osłonięte krzaczastemi brwiami, nos długi, mięsisty, czerwony, aż płonący, od nozdrzów do kątów ust gruby fałd, cera zniszczona, usta pogardliwie wykrzywione, broda wystająca, między brwiami pionowe zmarszczki—była to twarz skończonego brutala, a przytem posępnego i zdziczałego człowieka, twarz bezczelnego piaskarza lwowskiego, ulicznego ferblisty, a zarazem konfidenta policyjnego, pasera i sutenera najniższego gatunku.
Człowiek ten, doszedłszy ze swymi towarzyszami do werandy, kiwnął Józefowi zlekka głową i rzekł: