w którejś gminie sklął pannę, która przez jego pokój wciąż przechodziła — i posypały się wyzwiska ordynarne, grube, rynsztokowe, wymawiane z nienawiścią i wściekłością.
Józef, leżąc w ciemnościach, słyszał wszystko i choć go pasja porywała, starał się myśleć spokojnie. Rozumiał, że Kondolewicz rozmyślnie nasadził tego Kalibana, aby doprowadzić do kompromitującej, karczemnej awantury i skandalu i dlatego właśnie Zaucha chciał tego uniknąć za wszelką cenę. Niezaprzeczonym tryumfem byłoby, gdyby sam potrafił Kalibana ucywilizować, co też postanowił. Należało go w tym celu przedewszystkiem spokojnie obserwować, na razie jednak trzeba było przynajmniej ukrócić zbyt hojne szafowanie wyzwiskami.
Sposobność do tego, nadarzyła się zaraz drugiego dnia popołudniu.
Na kawę przyszedł — jak zwykle — radca Kondolewicz i Niwiński. Zaucha zażądał interwencji od Kondolewicza. Radca odmówił. Nakazywać nikomu nie może.
— Jakto? — oburzyła się Helenka. — Więc niema sposobu na to, aby takiego dzikiego człowieka, zmusić do przyzwoitego zachowania się? W takim razie, jakiem prawem radca właśnie tu go ulokował, pod bokiem ludzi inteligentnych?
Niwiński, który był dziwnie jakoś małomówny, dłonią rozpędził chmurę tytoniu, dobywającą się z jego fajki i ciekawie spojrzał na radcę.
— Szanowna pani, oraz pan doktor, wybaczą mi szczerość — emfatycznie tłómaczył się radca. — Ja sztandar prawdy zawsze nosiłem wysoko i muszę być szczery. Mnie nie wolno robić różnic między inteligencją a prostymi ludźmi, ja sam mieszkam z tym nieszczęśliwym idjotą Garguiem.
— Bo się pan nim bawisz! — wtrącił Niwiński.
- Czy radca chce mnie do ostateczności doprowadzić? — odezwał się ostro Zaucha.
— Ta cóż — do ostateczności! Jeśli kochany
Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/124
Ta strona została przepisana.