nego, spalił mnóstwo starych numerów „Echa Polskiego", „Sprawy Polskiej", „Głosu Polskiego", całą podręczną bibljoteczkę hygieniczną gminy, „Nagą Nałożnicę" Ibaneza, kilkadziesiąt broszur politycznych, „Gehennę" Mniszkównej. (— Idź złoto do złota! — rzekł wrzucając książkę w ogień), oraz kilka słynniejszych arcydzieł belletrystyki ukraińskiej. Nie wiele to jednak pomagało.
Wodę w kubłach blaszanych nosili sami na zmianę ze studni, stojącej na końcu ogrodu. Co drugi dzień Helenka myła w obu pokojach podłogę.
Nie było lampy, skutkiem czego Zaucha musiał się przez jakiś czas rujnować na świece. Po paru tygodniach radca Kondolewicz osobiście przyniósł blaszaną lampę „Czudo"[1] i zapewniając o swej życzliwości i pamięci, wręczył ją Helence wraz z pół funtem nafty. Ale ten „cud“ był dziwny. Lampa, choć miała wygląd zdrowy, paliła się źle i codzień pękały w niej szkiełka. Prócz tego — nie można było dostać nafty, bo gmina nie miała beczki a tylko bańkę na dziesięć funtów, co na siedemdziesiąt osób wystarczyć nie mogło, zwłaszcza, że naftę tylko co trzy dni sprzedawano. W słotny, błotny czas trzeba było rozbijać się po wsi za naftą. Zaucha, licząc na swą znajomość rosyjskiego języka, chodził daleko do „Potrebiłówki"[2] tłumaczył „prykazczykowi", że przecie inteligentny człowiek bez nafty żyć nie może i czasami udawało mu się coś wyżebrać. To znowu szli „za rampę", gdzie sklepiczarka sprzedawała czasem po pół funta nafty na głowę. Wówczas szła z nimi i Helenka, aby tych pół funtów było jak najwięcej. Baba Helence naftę dała, mężczyznom nie chciała sprzedać:
— Kobieta co innego! — tłómaczyła. — Ona