Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/129

Ta strona została przepisana.

musi wieczorem szyć, łatać, prać, ale mężczyźnie na co nafta? Może iść spać.
To znów niedostawało cukru, bo radca, choć go miał dość, nie chciał sprzedać. Biedni ludzie, dla których kawa lub herbata przy bardzo skąpym wik-cie była rzeczą nieodzowną, z bólem serca płacili ze swych szczupłych zapomóg konsularnych po rublu za funt cukru. A czasem Zaucha i Skowroński brali butelki pod pachę i maszerowali wierzbową alejką wzdłuz toru do odległej o pięć wiorst Sośnicy, podczas gdy przenikliwy, stepowy wiatr wiercił w ich nędznych paltocikach i przejmował chłodem do szpiku kości. Kłeczek dawał im naftę, cukier. Nawet pieniędzy za nie brać nie chciał.
A zimno było w mieszkaniu niemiłosierne. Helenka drżała, nos i ręce miała stale czerwone, nie mogła usiedzieć na miejscu. Zaucha wkładał dwie pary spodni, czasami nawet i dwie koszule. Z ust szły w pokoju kłęby pary. Jesień była posępna i bardzo zimna, deszcze rzadkie, ale niebo szare i dni rzekłbyś, niechętne, skwaszone. Wczesnym wieczorem zapadały ciemności nieprzejrzane, jak gdyby całun gęsty opuszczał się na ziemię. Na ciemnem tle nieba jak czarne, grube krechy, widać było pnie drzew w ogrodzie. To znowu aż biało robiło się od światła księżycowego, ale wówczas mróz zciskał ziemię i lekkie dworki, że aż płoty trzaskały. Twarze biednych wygnańców stały się sinawo-żółte, złe, niechętne, chmurne, głosy opryskliwe, oczy zaczepne lub zwrócone w głąb. Coraz więcej dokuczała im nędza, coraz dotkliwiej odczuwali cierpienie wygnania, coraz bardziej tęsknili — i końca tej swej tęsknocie nie widzieli. W drewnianym dworku o cienkich ścianach słychać było w nocy, jak ludzie jęczą przez sen.
Swój nie pomógł — a obcy zdarł. U wejścia do ogrodu, w którym znajdowały się dworki gminy lesowskiej, był nędzny kram wiejski z najniezbęd-