Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/132

Ta strona została przepisana.

i szanowny panie radco, jutro sprowadzam się do Lesowego. Proszę mi opróżnić miejsce... Pan zgadza się? — zwrócił się do Zauchy.
— Rozumie się — odpowiedział Zaucha bez entuzjazmu. — Nie wiem tylko, czy pan robi praktycznie. Tu bardzo niewygodnie, może pan źle wyjść na zamianie...
— Ale, jakoś to będzie! — wtrąciła Helenka.
Niwiński znów spojrzał na nią.
— Oczywiście, damy sobie radę! — rzekł.
— Niestety, moi szanowni państwo, odezwał się znów radca — obawiam się, że ta szlachetna ofiara pana Niwińskiego będzie musiała pójść na marne. Jak to już zaznaczyłem, z Buchajłą nikt nie zechce zamieszkać, a tedy co najwyżej mógłbym przenieść stąd do Biełowa nieszczęsnych dwóch „szlafkamratów" Buchajły...
— Jakto, człowiek, który tu z nim mieszka, nie zechce mieszkać z nim w Biełowie? — zdziwił się Skowroński.
— Naturalnie, bo tu ich jest dwóch, więc się nie boją. Jednego Buchajło sterroryzuje.
— Niczewo!—uśmiechnął się Niwiński. — Ja się zgadzam. Przyjmuję i to. Sądzę, że potrafię porozumieć się z Buchajłą. Nie jestem wcale dumny.
To mówiąc położył na stole dużą, trochę kościastą pięść.
— Ha, jak pan chce, ja za to odpowiedzialności na siebie nie biorę... Rozumiem, w ten sposób zmajoryzujecie państwo Buchajłę...
— Nie, ja go zupełnie wygryzę — otwarcie oświadczył Niwiński. — Tak jak on — rozumie pan radca — miał stąd wygryźć tych państwa, tak teraz wygryzę go ja i on się stąd przeprowadzi do Biełowa...
— To niemożliwe, nie mam go gdzie umieścić, protestował radca.
— To możliwe i ma go pan gdzie umieścić.