kupki i tak jechał, słuchając ich plotek i układając sobie plan bieganiny po mieście.
Wysiadł na ogromnym dworcu i odrazu utonął w strumieniu ludzkim. Pociągi ze wszystkich stron pozwoziły ludzi i wysypywały teraz na dworzec przekupki, urzędników, młodzież szkolną, rzemieślników, kupców i kupcowe. Znajomi witali się i nawoływali, urzędnicy poszczególnych departamentów zbierali się w grupy, słychać było gwar rozmów, krzyki i — jak zawsze — stłumiony trochę powszechną wrzawą śpiew żołnierzy, jadących na front. Nad głowami publiczności lśniły długie bagnety wojskowego szpaleru.
W tłumie ujrzał Zaucha znowu różową twarzyczkę radcy Kondolewicza.
Zetknęli się.
— Idę teraz po gazety — mówił radca — a potem przyjdę do „Warszawskiej". Spotkamy się?
Zaucha kiwnął mu głową.
Tłum wlał się w długi, ciemny korytarz, strzeżony po obu stronach przez ajentów policyjnych, wreszcie rozprysnął się w okrągłym mrocznym westybulu, aby znowu ścisnąć się u wyjścia, skąd słychać było pisk, klątwy i śmiechy.
— Jak sie macie, doktorze! — zawołano na niego mazurskim akcentem.
Niesiony tłumem płynął koło niego Zarań, wójt gminy wygnańczej w Liłowiczach. Jego wygolona mazurska twarz, choć sina od chłodu, uśmiechała się dobrodusznie.
— Nie witajcie sie, dajcie se pokój, rękom w ty ciżbie nie ruszyć — mówił, widząc, że Zaucha stara się podać mu rękę. — Siedzicie u Kondolewicza? Jakże wam tą?
Ale tłum ich rozerwał i rzucił Zauchę w najgęstszy ścisk. Po chwili stężenia, podczas którego