Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/148

Ta strona została przepisana.

Ta mgła połyskiwała złotem i srebrem, bo Niwiński, naciąwszy ze złotego i srebrnego papieru malutkich cekinków, pstrzył niemi kolorową pajęczynę, a w ostatnich dniach zaczął swój kąt zasnuwać złotemi i srebrnemi nićmi.
— Dziwak jakiś! — myślała o nim Helenka, wzruszając ramionami.
Ale raz śniło jej się, że widziała Niwińskiego jak młodego jakiegoś boga, wyłaniającego się z krzewu różnobarwnego płomienia, tylko w głowie się jej nie mogło pomieścić, że ten bóg miał na włosach różnobarwną tybetkę tatarską, perełkami haftowaną.
Snąć i on jednak patrzył na świat przez tęczę. Wyglądało to tak, jak gdyby w oczach jego skupiło się teraz całe życie. Często długiemi godzinami leżał na posłaniu, napół sennie wodząc wzrokiem po szeleszczących smugach, czerwonych, zielonych, fjoletowych, żółtych i błękitnych. Długo ulepszając swój system dekoracyjny tak dobrał i skombinował odcienie, że akordy barw jak gdyby biegły z kąta w kąt to słabnąc i gasnąc, to rozpłomieniając się ogniem coraz żywszym, aż wreszcie stawały w szkarłatach. Poprzez tę muzykę różnobarwnie plotącego ognia widział Helenkę i przypominał sobie jej oczy, które świeciły żywiej niż wszystko na świecie i karmin jej ust ciepły i słodki i jasny uśmiech, świecący nieskalaną bielą zdrowych, młodych zębów. Przy niej wszyscy byli szarzy i bezbarwni; ona jedna miała w sobie blask promienia słonecznego.
— Co to właściwie jest z tą dziewczyną? — myślał czasem Niwiński, zwłaszcza gdy udało mu się wymknąć po kawie od Skowrońskich i w ciemnościach rozmyślać u siebie o owych sprawach. — Przecież to wszystko niema sensu...
„To wszystko."
Krył twarz w poduszce i słuchał sam siebie. On sam nie myślał — coś w głębi jego duszy za