niego myślało; coś w nim cichutko szeptało, a tylko-rzadko kiedy chciało mu się w ten szept wsłuchiwać.
— Jest już „to wszystko"?
— Jest.
— Dlaczego?
— Człowiek to prosty i uczciwy, jasny, czysty... Usta, które z pewnością całują sercem... A to serce jest wierne i do śmierci słodkie.
— Skąd wiadomo, że ono jest wierne i będzie wierne ?
— Wiadomo. Już wiadomo. Już się stało.
— Nie stało się.
— Przeczeniem nie odwołasz tego, że się stało.
— Nic nie wiem.
— Spójrz jej w oczy.
Więc Niwiński patrzył w oczy i widział je karę,, radosne, dobre, nie wiedzące o sobie, chodzące za nim.
Stanąwszy pewnego poranku przy oknie, ujrzał, że cały świat, jest pod śniegiem. Napół ubrany wyszedł na werandę. Dzień był bezwietrzny, cichy, jasny. Śnieg musiał padać całą noc, bo leżał wysoko, ale teraz już nie padał, a tylko złote i srebrne jakieś strzępki lśniły w słonecznem powietrzu. Na tle lazurowego nieba błyszczały oblepione śniegiem gałązki jak białe korale. Słońce świeciło przyjemnie.
Po chwili pojawiła się na werandzie Helenka. Była w stroju porannym, na głowie miała chusteczkę, w ręce trzymała wielkie, żelazne wiadro na wodę.
— Dzień dobry pani — przywitał ją Niwiński.
— Dzień dobry — odpowiedziała, uśmiechając się do niego wesoło. — Jaki ten Józef jest nieznośny i uparty! — skarżyła się. — W żaden sposób nie chce iść po wodę. Mówię mu, że śnieg i że nogi przemoczę, a on mówi, żeśmy dyżury ustanowili bez względu na pogodę i że mi to nie zaszkodzi, jeśli pójdę przez śnieg. Zaziębię się.
— Niekoniecznie — odrzekł Niwiński.
— Ale ślicznie! Tak czysto! Taki cudowny
Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/149
Ta strona została przepisana.