Zaucha naprężył wszystkie mięśnie, aby się nie dać zgnieść, zrobiło się przestronniej i wolniej.
Już ze schodów, wiodących z dworca na ulicę, widać było tłumy, skombinowanemi atakami napadające na otwarte wozy tramwaju konnego. Na chodniku stało kilku tragarzy, między nimi i przysadkowate mocne kobiety. Rozlegały się nieustannie krzyki „Wańka! Wańka 1“ To wołano na „izwoszczyków“, których oczywiście nie było.
Zaucha poszedł do miasta piechotą.
Tuż koło dworca, na schodach, przed wejściem do olbrzymiego, szarego budynku w berlińskim, nowoczesnym stylu, siedzieli ranni żołnierze. Służba szpitalna wynosiła nosze z rannymi, których układano w karetkach samochodowych. Na chodniku przed bramą ranni ustawiali się jakby do przeglądu. Widok tych połamanych i posklejanych ludzi był tak bolesny, że Zaucha odwrócił oczy.
Naprzeciw niego w rozpiętym popielatym płaszczu, w „papasze1* zasuniętej na tył głowy, szedł z rozmachem młodziutki chorąży, zerkający od czasu do czasu z dumą na swe, błyszczące jak lustro, wysokie buty z cholewami. Niósł się dumnie i widać było z jego uśmiechniętej twarzy, iż czuje się szczęśliwym.
Na rannych żołnierzy oczywiście ani nie spojrzał. To — oni 1 A z nim nie ma to nic wspólnego. On — to co innego!
Zaucha uśmiechnął się i powędrował dalej.
Na skręcie ulicy uderzył nań gwałtowny, zimny wiatr stepowy. Uderzenie było tak wściekłe, że Zaucha aż się zatoczył i szybko chwycił ręką za kapelusz. Wiatr owinął mu szczelnie dokoła łydek cienkie spodnie, wyproszone z trudem w kijowskiej „Sekcji odzieży" a szyte niedbale przez więźniów, dmuchnął mu zimnem za kołnierz i w rękawy, gołe ręce oparzył piekącym ogniem, szpilki wetknął w oczy i usta. Biedny, licho ubrany wygnaniec aż syknął i skuliwszy się pokornie, szedł naprzód, z zazdrością patrząc
Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/15
Ta strona została przepisana.