dzień — zachwycała się dziewczyna; a potem, zniżywszy głos, mówiła jakby tłómacząc: — Jakże mam się nie zaziębić! Przemoczę pończochy, z pewnością przemoczę.
Wysoka, zielona studnia artezyjska, zwana z rosyjska przez wygnańców „wodokaczką", stała na końcu obszernego ogrodu. Prowadzącą do niej ścieżkę pokrywał łokciowy śnieg, na którym znać było zaledwie ślady kogoś, kto brnął już tędy.
— W gruncie rzeczy Józef ma rację — odpowiedział Helence Niwiński. — Rozumie się, że jeśli pani sobie życzy, wody pani przyniosę, ale ręczę pani, że pani nicby się nie stało... Trzeba tylko zdjąć pończochy i iść boso...
— Zimno straszne!
— Jakie zimno, proszę pani! To bardzo zdrowo!
— No, to ja już wolę tak iść i potem się przebrać — rzekła Helenka, zbiegając ze schodków.
Niwiński szedł przed nią, torując jej drogę.
— Widzi pan, co to za naród! — opowiadała Helenka. —- Z nami razem mieszkają w tymsamym domu „bieżenki“, kobiety, dziewczęta. Myśli pan, że choćby za dobrą zapłatą pomogą co? Za nic na świecie 1
— To też właśnie dlatego trzeba robić wszystko samemu i nie potrzebować pomocy! — szorstko odpowiedział Niwiński. — A to nie tylko na wygnaniu, ale i w domu, wszędzie, raz na zawsze...
— Wie pan, to tak nieprzyjemnie, tak smutno... Przecież oni tu wszystko zawdzięczają inteligencji — a nienawidzą nas. Im się zdaje, że gdyby nas nie było, oni mieliby więcej... Kawałka chleba — nie-swojego — nam żałują.
Niwiński stanął nagle i odwrócił się do niej.
— Do Ameryki wyjadę I — krzyknął ze świecącemi gniewnie oczami. — Do Australji! Do Chin! Psiakrew, na koniec świata! Nie chcę, dość mam tego! Nie jestem pies, żebym się żarł o kości!
Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/150
Ta strona została przepisana.