Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/166

Ta strona została przepisana.
ŻOŁNIERZ.

Nadszedł przecudny wieczór wigilijny.
Nieprzejednani i nieugięci państwo Skowrońscy postanowili zjeść wilję u siebie, ale Zaucha, Helenka i Niwiński poszli do Biełowa, gdzie dwoma nawrotami podawano wilję dla obu gmin.
Zausze nawet miło było ujrzeć starych a dawno niewidzianych znajomych. Serdecznie przywitał się z Gwizdkiem, Marcinkiewiczem i Rapaczem, pytał, dlaczego go nie odwiedzają, zapraszał do siebie. Dyrcz w białym fartuchu promieniał wśród półmisków pełnych smażonej ryby. Helenka nie bez łakomstwa spoglądała na rumieniące się na stole jabłka okalające stosy orzechów. Twarze wygnańców straciły trochę ze swej posępnej surowości. Jedne były jakby zapatrzone gdzieś bardzo daleko, drugie oświecał łagodny, wewnętrzny uśmiech. Niwiński szczerze i poprostu podał rękę Buchajle, który dostojny i nadęty, ulokował za stołem swą obrzękłą twarz z pionową zmarszczką między brwiami.
Wieczór udał się nieźle. Helenka kolendowała z takim zapałem, że poczerwieniała jak piwonja. Czerwona jej twarz, połyskująca białemi zębami i wesołemi oczami, a rozszerzona dziecinnym uśmiechem, przypominała twarz chłopca, rozbawionego łobuza. Niektórzy wygnańcy zachowywali się sztywno, ną ogół jednak, wszyscy byli serdeczni i uprzejmi, choć prości.
— Uważa pan, jak nasz lud przestrzega powagi? — mówił Zaucha do Niwińskiego. — Jest w nim dziwnie uroczyste dostojeństwo.