Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/17

Ta strona została przepisana.

lwowskie, spotkał tu wielu znajomych. Witał się z nimi, rozmawiał i patrzył im w oczy, jak gdyby spodziewał się, że może wyczyta z nich coś, o co zapytać nie śmiał. Czem ci ludzie właściwie żyją? Bo jakżeż? Być tak zarzuconym w jakiś kąt na obczyźnie, żyć wciąż temi drobiazgami, jakie dzień powszedni podsuwał, dyszeć pustką w pustce i bawić się głupiemi intryżkami i ploteczkami? Przecie to na dłuższy czas wystarczyć nie może...
Zapłacił i wyszedł. Zimny wiatr dął z nieustającą siłą, omal, że nie zbijając z nóg przechodniów na skrzyżowaniu ulic.
Zaucha szedł, rozglądając się przez jakiś czas ciekawie. Widział „czasownie“, kaplice takie same jak w Kijowie i w Moskwie, w ulicach domy nierównej wysokości, jedne niskie, drugie posępne, wysokie z „podjazdami“, w moskiewskim stylu i z okazałymi szwajcarami w bramach. Na rogach ulic czyściciele butów rozmawiali z dorożkarzami i posłańcami, a przez ulicę wlókł się tramwaj konny, naładowany i obwieszony marznącymi ludźmi.
Zwolna Zaucha zapomniał, że jest w obcem, wielkiem a mało sobie znanem mieście i idąc przed siebie długą, prostą ulicą, zamyślił się. Myślał o tem, jakie to ogromne miasto i jak mało właściwie ono go obchodzi, jak nic nie ciągnie go zwiedzić je, poznać, i jak trudno wygnańcowi zaczepić się o coś życiem. Zobojętniały wędruje on przez świat, wpatrzony w siebie, jakby umierający i gasnący. Nie bawią go ani nie podniecają nowe widoki, nie zajmują go obcy ludzie, nic go nie obchodzą nawet nagromadzone tu i ówdzie bogactwa kultury, dziwne obyczaje. A przez to strumień życia, tryskający z duszy a pozbawiony wszelkich dopływów, staje się coraz niklejszy i biedniejszy i dusza zwolna zsycha się i słabnie.
— Sam Bóg zesłał mi w tej chwili tę dziewczynę — pomyślał Zaucha o Helence. — Cóż jabym bez niej tu począł! A tak — jest przynajmniej o kim myśleć.