Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/177

Ta strona została przepisana.

z babą, która gotowała coś na „Primusie*; w drugim czy trzecim pokoju dwóch szewców było właśnie zajętych rozcieńczaniem spirytusu do picia.
Zrezygnowawszy z Litowego, Zaucha wybrał się znów pewnego dnia do Sośnicy, słynnej gminy inteligientnej. Dzień był piękny, mroźny i wietrzny, ale jasny, słoneczny. Zaucha szedł długo koło toru kolejowego aleją, w której wierzby nabrały fjoletowo-purpurowego odcienia. Minąwszy wielki czerwony budynek podmiejskiej stacji, po moście, prowadzącym nad torem kolejowym, przeszedł na drugą stronę. Było to właśnie w czasie ograniczenia ruchu osobowego na koleji, przeładowanej i zabitej pociągami. Jak daleko oko sięgało, ciągnęły się długie, ceglasto-czerwone gąsienice pociągów, wśród których zieleniały wielkie, kwadratowe kupy siana, niby nogi ruchome. Słychać było świst lokomotyw, śpiew i głębokie, zadyszane akordy harmonji ręcznej.
Zaucha skręcił w opłotki i przez pewien czas szedł wzdłuż parkanu, osłaniającego tor kolejowy. W parkanie była dziura, przez którą jeden po drugim wyłaniali się żołnierze i rozglądnąwszy się ostrożnie na wszystkie strony, biegli ku widnym w pewnem oddaleniu domom. Stamtąd wracali sznurem ich towarzysze, niosąc pod pachami ogromne bochny białego chleba.
W długiej ulicy, między czerwonemi barakami a cichemi, małemi domkami, było pusto. Środkiem gościńca wolno ciągnęła para czarnych „telej“ na których, kiwając nogami w różowych filcowych „pismaca", drzemali chłopi w granatowych „armiakach"!
Skręciwszy na lewo Zaucha wpadł na kogoś.
— Jak się masz, Zaucha, co tu robisz? — zawołał czyjś głos.
Był to bardzo dawny znajomy Zauchy, Zieliński, artystą malarz ze Lwowa, jak zwykle wystrojony, w angielskiej kurtce, z pod której widać było nogi w „priczerach“ i jasnych „getrach" sportowych