Liczył na nią. Był pewny, że przy niej nie grozi mu ani ostateczne zaniedbanie, ani fatalne, tak bolesne osłabienie woli. Wierzył, iż przy jej pomocy będzie mógł nietylko znośnie się urządzić, ale nawet potrafi zabrać się do pracy i uratować choć odrobinę marnującego się czasu.
Wszedł na most, pod którym wśród żółtych, nieuregulowanych i zaśmieconych brzegów płynęła powoli rzeczułka zgniła, zielonawemi porostami pokryta. W powierzchni jej odbijały się czerwone i zielone ściany jakichś szop i złota czapka stojącej na wyniosłości wysokiej wieży białego soboru. Z nie-zamiecionych i niebrukowanych bulwarów, z ulic i skwerów niósł wiatr chmury pyłu i śmiecia, wśród którego wesoło fruwały kolorowe papierki.
Znalazłszy się w środku miasta Zaucha obszedł ogromny, ceglasto-czerwony, „prisutstwiennyj dom“, przed którym stały dwie stare, patyną pokryte armaty, minął bulwary wewnętrzne i stąpał ostrożnie po bruku ze śliskich, gładkich, drobnych kafli. Tu i ówdzie wzrok jego padł na przeraźliwie kolorowe afisze kinematografów, czasami znów wygnaniec ocierał się o długie „ogonki" stojące przed sklepami z cukrem lub z naftą, brzęczące babiemi, gderzącemi głosami. Przed teatrem znowu „ogonek".
A dalej już rozpoczęła się zwykła miejską „tura".
Załatwiwszy sprawunki na bazarze i kupiwszy trochę wędlin, bo wikt w gminie okazał się niewystarczającym, Zaucha wstąpił do „Domu Polskiego" spytać się o listy. Jak wszędzie, we wszystkich „Domach Polskich", tak i tu zastał w sieniach apatycznych, przygnębionych petentów, wśród których z wielce ważną miną rządził się typowy, opryskliwy woźny biurowy z ziemistą twarzą i aroganckiemi oczami, połyskującemi z za wielkich szkieł okularów.