Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/183

Ta strona została przepisana.

sennemi pociągami, Zaucha skręcił na lewo, w aleję wierzbową, prowadzącą wzdłuż toru kolejowego brzegiem pól do Biełowa.
Nagle drgnął.
Naprzeciw niego szła grupa jeńców austriackich. Obdartych, zmarzniętych żołnierzy w szaro-błękitnych łachmanach, prowadziło kilku tęgich „sołdatów" w „papachach" i żółto-glinisstych szynelach. Ich długie, cienkie bagnety połyskiwały nad głowami jeńców, jak srebrne szydła.
Mimo, że do widoku jeńców austrjackich w Rosji dawno można było przywyknąć i Zaucha w Kijowie spotykał ich tłumy nieraz nieprzejrzane, spotkanie się z nimi zawsze dużo go kosztowało. Nie dziwił się, że ludzie pędzeni na rzeź lub na ogień karabinów maszynowych poddają się, zwłaszcza żołnierze armji tak niejednolitej jak austrjacka, zmuszeni do wojowania często wbrew własnemu przekonaniu lub też zupełnie nieuświadomieni. Wiedział, że to nie są żołnierze, a tylko ludzie wzięci do wojska. Ale potworny mu był widok tych mas, jakie aparat państwowy mógł wtłaczać w szeregi bez pytania o ich zdanie, bez najmniejszego względu na ich przekonania. W tem właśnie pędzeniu ludzi na rzeź i skazywaniu ich na to, że drudzy znów pod bagnetami gnać ich będą gdzieś na północ lub na środkowo-azjatyckie pustynie, mając prawo do ich pracy a nawet życia, było jego zdaniem najbezwstydniejsze poniżanie człowieka.
Więc kiedy taka trzoda ludzka szła koło niego, brzęcząc rozmową, garnuszkami lub resztkami wyekwipowania, cuchnąca potem, brudna, obdarta i zmizerowana — oczu od niej oderwać nie mógł. Wpijał się wzrokiem w twarze i szukał, szukał z trwogą, z biciem serca — czy wśród tego wyzutego z praw człowieczych stada nie ujrzy twarzy któregoś z braci. Każda młoda, jasna twarz, o złotych włosach i błękitnych oczach napawała go przerażeniem i choć widział, że rysy jej są inne, obce, wpatrywał się