Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/188

Ta strona została przepisana.

twarz młodego chłopca, w wysokiej, czworograniastej czapce ułanów Beliny.
Wpatrzył się w tę jasną, młodą twarz Zaucha i nagle ujrzał, że wystąpiła na niej pręga czerwona i zalała ją krew, a głos młody krzyczał z jękiem i szlochem:
— Ratuj mnie, bracie, na pomoc, na pomoc!
— Ach!
Zaucha zatoczył się i wpadł w śnieg.
Kiedy wybrnął z zaspy i stanął na ubitej ścieżce, mgły zniknęły i słońce świeciło jasno nad cichemi, białemi polami. Tylko pobliska wierzba przydrożna drżała lekko, jakby dusząc i tłumiąc w sobie szyderski chichot.
A za zakrętem ujrzał Zaucha czarta. Czarny, z wielkiemi sterczącemi rogami, siedział na zasypanej śniegiem ławce, zwróciwszy w jego stronę żółtą, nieruchomą, jakby kamienną twarz.
Zaucha stanął jak wryty.
Po chwili poznał w tej czarnej, niesamowitej postaci Koteluka.
— A to się pan przeląkł! — zdziwił się Koteluk. — Jakby pan ducha zobaczył...
— A skąd pan wie, że nie zobaczyłem ducha?
— W biały dzień? W południe?
— Panie Koteluk, duch nie zna ani dnia, ani nocy. A cóż to pan robi sam, w polu?
— Wracam sam z miasta. Zmęczyłem się, więc przysiadłem i myślę.
— O czem, jeśli wolno spytać?
— Ciekawy jestem bardzo, jaka też dziś będzie zupa? Nie wi pan przypadkiem?