Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/195

Ta strona została przepisana.

łusach to wszystko jest tak zawikłane i nieodgadnione.
— Niechże pan nie wypomina!
— Dobrze — ale jakże ja się teraz bez tego obejdę?
— Bez czego?
— Bez pani. Pani się zdaje na przykład, źe pani nie jest potrzebna, tylko — do całowania. A kto mi zrobi śniadanie?
— E, to już znowu! — żachnęła się Helenka.
— Niechże pani się zastanowi! Wyjechać! Bez pani? Ani śniadania, ani szczęścia, ani pocałunków — nic — sami warjaci na świecie...
— Bez szczęścia nie może być?
— Hohoho! — roześmiał się głośno Niwiński. Więc ja miałbym tak sobie szczęście zostawić pod cudzemi drzwiami, a sam iść w świat — jak dziad — co?
— Co panu właściwie na mnie zależy?
— Tyleż właśnie, co pani na mnie.
— Nic nie wiadomo... wojna...
— Dlatego też... Bo nic mi więcej nie wiadomo, oprócz tego, że jest nas dwoje na świecie...
— Zginiemy... Pierwsza lepsza zawierucha...
— A inaczej będziemy żyli wiecznie, co? Zresztą^— tak musi być, pani wie sama...
— Pan tak o mnie decyduje...
— Moje kochanie, moja duszo, czyż pani może decydować? Co pani wie o świecie? Co pani wie o ludziach? O sobie samej?
— Tak znów zupełnie głupia nie jestem! — oburzyła się. — I jeśli nawet wyjeżdżając ze Lwowa, zrobiłam głupstwo, to w każdym razie postąpiłam postępowo!
— No, to teraz pani może postąpić jeszcze bardziej postępowo. Zaufa pani człowiekowi, którego pani kocha... To też coś znaczy...
Niwiński uśmiechnął się.
— Co na to Józef powie?