— Józef! A pani? Nie, bo to musi mieć przecie jakiś sens! Albo się żyje, albo... Cóż do djabła!
— A pan się zaraz irytuje!
Cała była w ogniu. Wargi jej drgały, a powieki obrzękły jakby łzami. Palcami machinalnie skubała suknię.
Niwiński ujął ją za głowę i przechyliwszy trochę pocałował w usta.
Chwilę siedziała jakby zamarła, aż wreszcie przytuliła się do niego całem ciałem. A potem odsunęła się od niego.
Milczeli.
W tem Niwiński sięgnął i zgarnąwszy dłonią gruby pęk łańcuchów, szarpnął i rzucił na ziemię. I znowu. I znowu.
Helenka otwarła oczy, jakby dopiero przyszła do przytomności i spojrzała na niego zdziwiona.
— Co to?
A Niwiński rzucił jej pod stopy cały pęk różnobarwnych, szeleszczących łańcuchów i rzekł:
— Spłowiała już moja tęcza. Mam słońce.
Patrzyła na niego wilgotnemi, kochającemi oczami.
Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/196
Ta strona została przepisana.