Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/200

Ta strona została przepisana.

— Do miasta! Do miasta! O, Helenko!
Przyskoczył do niej, pocałował ją w rękę i pobiegł ku furcie, nie oglądając się za siebie.
Panna Helena zrobiła ruch, jak gdyby chciała biedź za Niwińskim, ale Skowroński zatrzymał ją.
— Niech mu pani da spokój, niech sobie leci— rzekł, patrząc na nią swemi łagodnemi, życzliwemi oczami. — To specjalna gratka dla młodych ludzi...
— Ale jeśli zaczną strzelać?
— Strzelać! Strzelać! Ktoby tam strzelał! Zresztą — gdyby przyszło do jakiej strzelaniny, to bez pani jemu będzie łatwiej. Skoczy za pierwszy lepszy płot i już... A jakże to pani ha płot polezie?
— Ouwa! Myśli pan, żebym nie potrafiła ?
— Ale widok skandaliczny, jakiby z tego wyniknął!
— Wcale nie skandaliczny zaraz! Nie byłoby żadnego widoku!
— A wie pani co? Pan Niwiński to bardzo dobry materjał na męża — mówił dalej Skowroński ze swym poczciwym uśmiechem.
Helenka uczuła, że się rumieni.
— Niby dlaczego?
— Obserwowałem go. Aż dziw, jak ten człowiek lubi siedzieć w domu. Poprostu — wytłómaczyć sobie tego nie umiałem...
— E, bo pan zaraz...
— Ja przecież nic nie mówię...
Odwróciła się i zwolna szła ku domowi, dziwnie pustemu teraz i zimnemu. Kiedy stanęła na werandzie, rozległo się żałosne i posępne: „O mia patria, mai piu ti rivedro!“
W mieście było święto. Ulicami defilowały wojska z czerwonemi kokardami u piersi, karne i rozpromienione. Szli Sarci, barwni, nieomal fantastyczni, witani oklaskami tłumów. Twarze były odświętne, jaśniejące szczęściem wyzwolenia, ludzie uprzejmi, powiewały czerwone flagi, orkiestry wojskowe grały „Marsyljankę”, a słońce młode i mocne świeciło try--