Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/203

Ta strona została przepisana.

myślał, że może między nią a Niwińskim coś jest, ale i o tem nie miał prawa mówić. Rzecz dziwna — niby razem z nią żył, lubiał ją bardzo, wciąż ją miał na oczach, tak przywykł do niej — a jak do czego przyszło, nie miał właściwie prawa rzec jej ani słowa.
Zrobiło mu się bardzo przykro i smutno. Myślał o tem, coby to było, gdyby... Taka dobra dziewczyna, dzielna, młoda, ładna... Dlaczegóż dopiero teraz zrozumiał, że mógł jej nie tracić... Dlaczegóż lekceważył to młode życie, dlaczego nie potrafił pozyskać go dla siebie?
I przyszło mu na myśl, że tak było ze wszystkiem. Apostołował, agitował, namawiał ludzi do różnych historji, pouczał ich, dawał im różne wskazówki — a oni nie chcieli mu wierzyć. Czemu ? Bo jakże mogli uwierzyć, że on ich zbawi, skoro sam siebie zbawić nie umiał?
Więc po co było to wszystko?
— Dla uzyskania jedności wewnętrznej — szeptał mu jakiś tajemny głos. Do tej jedności wewnętrznej dąży za wszelką cenę każdy, kto musi żyć tem, co mu jest wprost przeciwne. Taki jest człowiek.
—Jakto?Więc to wszystko byłoby kłamstwem?— zląkł się Zaucha.
— A czy perła jest kłamstwem? Czyż nie po-wstaje z tych samych przyczyn?
Niwiński i Helenka patrzyli przez okno wagonu, z którego widać było kraj, zalany księżycowem światłem. Oboje umieli tę okolicę na pamięć. Mignęła jakaś platforma, dalej Bietów, a potem ciche dworki Lesowego, białe, prawie srebrne w ciemnym parku.
— Biedni ludzie — rzekła Helenka, pochyliwszy się ku Niwińskiemu. A potem dodała z wzruszeniem: — Patrz, u Józefa pali się światło. Pewnie wykłada Skowrońskiemu Mickiewicza. Namawiałam go, żeby jechał z nami. Nie wiem dlaczego — ale nie chciał.
— Ja wiem — odezwał się Niwiński. — To