Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/21

Ta strona została przepisana.

w ogniu, wmyślił się w tę szaloną, pełną niezliczonych cudów i bohaterstw epopeję stali hartowanej w krwi ludzkiej. A naraz ocknął się i ujrzał znów ciemną i chłodną kawiarnię, z zimną, gładką i śliską posadzką kamienną. Zdawało mu się, że jest na dnie studni,
Ścisnął rękami skronie.
— Co ja zrobiłem! Co ja zrobiłem! — powtarzał sobie w duchu przez chwilę. Bo przecie, jak wszyscy ludzie żywi, i on tak blisko już był kuźni, w której wykuwać się miało wspólnym wysiłkiem przyszłe wieki. Miał szablę w rękach, miał w rękach różdżkę czarodziejską swego losu i wypuścił ją z dłoni, sam ją na kolanie złamał i odszedł, odszedł daleko.
— Nie trzeba być egzaltowanym — uspokajał się. — Przecie nie można było inaczej. A zresztą — wszędzie jest co robić!
Coś nim szarpnęło. Zbrzydła mu naraz kawiarnia, orjentacje i ci zakonspirowani fabrykanci papierosów, drewnianych podeszew i pasty do obuwia.
Zapłacił i wyszedł, kierując się ku dworcowi kolejowemu.
Naraz zatrzymał się.
Między wielkim, czerwonym „Prisutstwiennym Domem" a rjadami [1], do których prowadził krużganek, biegła spadzista ulica na wielki plac. Wgłębi placu stała ogromna cerkiew, smukła, ciemno-szara, nakryta baniastą zieloną kopułą, z poza której strzelała wysoka wieża również w zielonej mycce. Cerkiew strzelista i lekka, przypominała zagraniczne kościoły barokowe, których przydymiony, szaro-złotawy ton tak pięknie harmonizuje z zieloną śniedzią kopuł. Widna, w czerwonem obramowaniu gmachu urzędowego i połączonych z nim krużgankiem „rjadów", zamykająca perspektywę spadzistej ulicy, którą do góry i nadół ciągnął nieprzer-

.

  1. Rjady — coś w rodzaju krytego bazaru, niby Sukiennice