Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/26

Ta strona została przepisana.

własną, trzebaby być człowiekiem większym niż wszystko, co się dziś dzieje na świecie, albo ogromnie zarozumiałym.
Zaucha pokręcił głową, jakby niezadowolony.
— Pana uważano za zdolnego poetę.
Niwiński zmieszał się.
— Doktorze, przed wojną, w małych stosunkach szarego dnia powszedniego. Mogłem napisać sonet, dziesięć sonetów, sto. Mogłem za sto tysięcy ludzi chcieć czegoś, czego oni chcieć nie umieli. Naprzykład jakiegoś momentu szczęścia. Dziś miljony, narody całe krew z siebie toczą, nie bardzo pewne, że dokładnie wiedzą, czego chcą, a ja, ja mam wiedzieć i chcieć za te miliony? Niby jak? Czy ja jestem prorok?
— No, właśnie!
— Ale, panie, ja jestem człowiekiem wysokim a nie wielkim... Właśnie, dzięki wojnie to zrozumiałem, przed wojną mogłem się mylić... Trzeba się wżyć w to wszystko, a tu w dodatku, w tej dziurze, w której dziś mieszkać musimy, trupem śmierdzi...
— Aż trupem?
— Niewątpliwie. Tu rozkłada się obumarły za życia człowiek przedwojenny. Butwieje, jak liść zdarty z drzewa i zaniesiony wichrem w dalekie wąwozy...
— Trzeba się ratować, inaczej wrócimy do kraju jako kaleki duchowe... Trzeba coś obmyślić...
— Może pan zajrzy kiedy do mnie, to porozmawiamy... Tylko proszę mnie uprzedzić. A może dziś jeszcze, po obiedzie?
— Nie jestem sam. Czeka na mnie kuzynka.
— Kuzynka?
— Tak. Panna Olszewska ze Lwowa. Młoda panienka.
— Panna Olszewska? Zdaje mi się, że znam.
— Wątpię, to panienka młoda, która jeszcze nigdzie nie bywała.
— Może taka smagła szatynka, zdaje mi się Helena, smukła, wesoła...
— Tak, Helena...