Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/29

Ta strona została przepisana.

stało na tylnej platformie i śpiewało na głosy. Zaucha słyszał słowa:
„Mnie niekuda bolsze spieszit'"...
Uśmiechnął się.

V.

— No, chodźmy zobaczyć, jakie to dary boże zepsuł nam dziś kochany pan Dyrcz przy pomocy swej sztuki kucharskiej — rzekł Niwiński, gdy pociąg odjechał.
Przeszedłszy przez tor kolejowy i zmarznięte w grudę błoto na gościńcu, weszli na drewniany chodnik, biegnący wzdłuż pełnego zwiędłych liści rowu granicznego, zą którym na nasypie dygotał stary parkan, czarny, miejscami mchem zielonym porosły. Za parkanem był obszerny sad. Wkrótce i z lewej strony pojawił się parkan, przez którego otwory widać było zabudowania gospodarskie, kryte słomą chaty w brzezinie, stodoły, szopy i dworki, bardzo ubogie, nieczyste i posępne. Zaucha ujrzał przez wyłamaną w parkanie lukę, znajomą sobie zabawną „daczc“ na palach, z gankiem czerwonym na szmaragdowych słupach i z ciemno-zielonemi okiennicami, pomalowanemi w białe dwadraty. Przed gankiem, w mrocznem już podwórzu stał samowar, z którego biły płomienie i gęsty snop siwego dymu. Warcząc, rzuciły się do parkanu psy i szczekały zajadle.
Szli tak wśród parkanów, jak gdyby ciemnym korytarzem.
— A psiakrew! — zaklął nagle Zaucha.
Noga uwięzła mu w głębokiej dziurze między deskami i omal sobie jej nie wykręcił. Wyjmował ją powoli i ostrożnie, zwłaszcza ze względu na cienkie, a już bardzo podarte trzewiki.
— Nogi można tu połamać mówił Niwiński.