— Masz pan znowu próbkę psychologji „bieżeńców"[1] Rok cały tu już siedzą, chodzą tędy w dzień i w nocy i z pewnością wszyscy przeklinają tę dziurę, ale nikomu nie przyjdzie na myśl załatać ją dla wygody swojej i drugich. To ludzie obumarli najzupełniej.
Z ciemnego przejścia wyszli znowu w pole, na którego końcu ukazał się ogrodzony parkanem, a raczej palisadą, ogród, zaś w nim parterowe domki gminy o dachach różowych, zielonych, niebieskich. Domki te otoczone były młodym gajem, ale teraz drzewa bezlistne wyglądały jak żerdzie powtykane w ziemię.
— Uważa pan — odezwał się Niwiński — te letnie, jaskrawo pomalowane domki wyglądają trochę jak dzieci wypędzone na mróz w letnich sukienkach.
— Tak. Wygląda to... dość ponuro.
— A przecież — to wiśniowy sad!
Weszli przez otwartą furtę.
Na pierwszy rzut oka kolonja przypominała mały, prymitywnie urządzony, ubogi zakład kąpielowy. Przez ogród prowadziła niezbyt szeroka ścieżka, wysadzana zrzadka jałowcem. Po lewej stronie tuż przy furcie stała malutka, biała „dacza" z błękitnym dachem, błękitnemi, szczelnie zamkniętemi okiennicami i nawet werandą, pomalowaną na błękitno. Wyglądało to jak wielka błękitnawa bryła lodu. Domy, szczelnie zamknięte i milczące, były jakby skostniałe, nieme i martwe. Gdzieś tam zachodziło słońce czerwono i tryumfalnie, ale w kolonji, położonej w zaklęsłości gruntu, robiło się już mroczno i ciemno i tylko na kolorowe dachy padał różowy pył świetlny.
Ze wszystkich stron zbiegały się, szczekając głośno, psy, wielkie, małe, żółte, pstrokate, czarne, my-szowate, kundysy zaniedbane, obłocone, ale dość prostoduszne. Jedne obwąchiwały nowoprzybyłych,
- ↑ Tak w języku urzędowym nazywano w Rosji uchodźców polskich. — Nazwa ta przyjęła się w potocznej gwarze uchodżców