Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/31

Ta strona została przepisana.

drugie skakały dokoła nich, szczekając uprzejmie i hucznie.
W kuchni było pusto i cicho. Dwie dziewki kuchenne krzątały się w kącie koło cebrzyków. Przy drzwiach na ławie, z głową obwisłą jak schnąca szypułka na więdnącej łodyżce, siedział używany do posług kuchennych stary Marcin.
Zaucha sposępniał.
— Tu w powietrzu wisi melancholja — rzekł do Niwińskiego. — To zupełnie ów rów graniczny zwiędłemi liśćmi zarzucony.
— Oczywiście. Konanie.
— A przeciw temu burzy się cała moja dusza. Tak być nie może, nie powinno. To tu jest tak straszne, że nawet ja, istotnie nie prędko tracący wiarę w życie, czuję, że tu słabnę. Tem przecież żyć nie można.
— To też ja tem nie żyję.
— Może to źle jest, może to wyłącznie dzięki temu, że jestem jeszcze młody, że mam dużo żywotności, wie pan — mimo wszystko wszędzie potrafię być nawet — szczęśliwy na swój sposób, tak szczęśliwy, że prawie umiałbym zapomnieć... Małe mam potrzeby, to prawda, ale zawsze czegoś chcę i coś sobie zdobędę. Umiem się cieszyć i zdaje mi się, że nawet w więzieniu potrafiłbym życie tak urządzić, żebym mógł wytrzymać i nie tracić wiary. To tu — to zupełne wyzucie się z energji, zupełny upadek...
— Zupełny! — powtórzył Niwiński.
— Skąd to bezsilne opuszczenie rąk? Przecie tu można coś zdobyć, coś stworzyć!
Wtem siedzący przy drzwiach na ławie Marcin rzucił się, opadł na bok, głowę położył na stole i zapłakał głośno.
Jedna z dziewcząt podbiegła ku niemu.
— Nie płacciez, Marcineńku, nie sumujcie sie, pojedziecie do domu, pojedziecie, ino zacekojcież chwile... Nie bójcie sie, pojedziecie...
— Co mu się stało? — spytał ździwiony Zaucha.