Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/65

Ta strona została przepisana.

— Zachwyca mnie pańskie zdziwienie — mówił uradowany Niwiński. — Ale niechże pan siada.
— Doprawdy, nadzwyczajnie się pan urządził — chwalił Zaucha. — Patrzcież, nawet stół nakryty amarantem, nawet biblioteczka oblepiona szkarłatem, nawet w oknie firaneczka czerwona! Pan może socjalista?
— Nie, ale lubię bardzo czerwony kolor. Widzi pan, ja cały ten pokój zaplotę. Siedzę tu, jak pająk i snuję.
— Różnobarwną pajęczynę! — dodał Zaucha siadając. — A cóż to za czapkę ma pan na głowie ?
— To pamiątka z Samary. „Tybetka" — po naszemu „krymka". Chadzali nasi ojcowie w tureckich fezach, wyrabianych notabene w Pradze, możemy my chodzić w „tybetkach". Pan pozwoli, że się zajmę swoją robotą?
— Ja panu nie przeszkadzam?
— Bynajmniej. Lepię sobie właśnie nowy łańcuch.
Usiadł na ławie przed stołem, na którym leżały pokrajane równo strzępki różnobarwnego papieru. Delikatnie wziął jakiś skrawek, przewlókł go przez ogniwo łańcucha, zlepił i sięgnął po nowy.
— A co to za ponury szczurołap waruje tam u pana w pierwszym pokoju?
Niwiński uśmiechnął się.
— Szczurołap, mówi pan. To jest sobie taki Koteluk. Samotnik. Dziwak. Na wygnaniu dużo ludzi dziwaczeje. Odludek. Czasem mi się zdaje, że to moja żywa karykatura. Zresztą spokojny i cichy człowiek. Oryginał.
— Jakże się panu tu żyje?
— Papierowo — widzi pan.
— Prawdę mówiąc, trochę inaczej wyobrażałem sobie pokój poety na wygnaniu.
— Brudno? Jak u innych „bieżeńców"? Nie, u mnie jest czysto. Sam myję podłogę co drugi dzień, sam — i zdaje się, jedyny w całej gminie.