Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/66

Ta strona została przepisana.

— To ładnie. Ale u pana tak dziwne miękko, kolorowo... Nawet z papieru zrobi pan sobie wyszukany przepych... Pokój poety w dzisiejszych czasach powinienby może przypominać celę zakonnika.
— O! — zdziwił się Niwiński i jakby pytająco, spojrzał na Zauchę swemi świecącemi, zielonawemi oczami. — Ja i zakonna cela! Zresztą, być może, ma pan słuszność, ale ja nie byłbym do tego zdolny — dodał po krótkim namyśle.
— A że się też panu chce tak pilnie lepić te fraszki! — mówił Zaucha, patrząc jak Niwiński coraz to nowe ogniwo barwne przylepia do łańcucha, który już oplatał mu nogi i kolana.
— Równie dobra rozrywka jak każda inna. Niech pan sobie wyobrazi, że robię pończochę.
— Nie szkoda czasu?
— Czasu? Czas nie istnieje, mój panie, czas jest tylko konwencjonalnem pojęciem. Istnieje tylko wieczność, a przyzna pan, wobec niej...
Zrobił nieokreślony ruch ręką.
— Więc życia panu nie szkoda?-
— Cóż robić z życiem dziś? — Oto pytanie...
— Nie można go użyć na coś lepszego niż lepienie łańcuchów?
— Właśnie, widzi pan, zastanawiam się nad tem i szukam.
— I?
— I nic. Trudno znaleźć odpowiedź. Albo też i bardzo łatwo. Porządny człowiek powinien się dziś bić! Ale ja po tamtej stronie nie chcę — a tu nie wolno. Więc — nic.
— I sądzi pan, że pan zaprzędzie sobie tę nicość łańcuchami z kolorowej bibułki ? — napierał Zaucha coraz natarczywiej na Niwińskiego.
Poeta uśmiechnął się. Położył sobie szeleszczący, różnobarwny łańcuch na kolanach i nabijając swą krótką fajeczkę tytoniem, mówił:
— Co pan wie o moich kolorowych łańcuchach? Co pan wie o tych „duszkach" pozłocistych,