był rozpęd siły idącej w imię swego życia przeciw wszystkiemu, bohaterstwo dla bohaterstwa, piękno dla piękna. To był cudowny, błękitny płomień, przy którym niemiecki Michel chciał ugotować swą zupę kartoflaną.
— Polot duszy polskiej był w owej chwili bardzo górny — rozważał Zaucha — ale na duszy tej zaczęły występować czarno-żółte plamy. Jad działał. Nie iść? Nie można było. Podciąć ten szlachetny poryw, znaczyło podciąć skrzydła orlętom. Musieli iść, aby czarno-źółty jad z siebie wypocić. Ale w jakąż to poszli drogę, w jakie manowce, grzęzawiska... I trzeba było iść tak... do końca...
Ten wymarsz, ten straszny wymarsz! Ukwieceni, opychający się czekoladkami malcy, odprowadzani przez mamy, siostry i ciocie, oficerowie z czerwonemi liljami na długich łodygach miast szabel, muzyka wesoła, huk dział dalekich* i marsz w pole! Zaczął się nowy rozdział, nowa księga pieśni polskiej...
Zdrowe to, słodkie, cudne było życie dla młodych. Z południa, ze wschodu i z północy przygrywały fantazji kawalerskiej działa, z żywiołową werwą bębniące swą ognistą rapsodję. Przepiękne lato miało się już ku końcowi i upały nie dokuczały maszerującym. Nie brakowało im niczego, po wioskach i miasteczkach liczka dziewczęce śmiały się do nich i o całusa nie było trudno w myśl starej piosenki polskiej:
Nie zaszkodzi twojej cnocie
Gdy dasz buzi patrjocie.
Ale jakże gorżko było w duszach tych, których nie bawiła złuda poezji marszów, białych gościńców i krótkich postojów, którzy szli, ważąc w rozumie swym każdą kroplę krwi polskiej i każde drgnienie polskiej duszy. Miały zazgrzytać bagnety polskie,