Strona:Jerzy Bandrowski - Pielgrzymi.djvu/99

Ta strona została przepisana.

Tylko ten, kto poznał życie w takich malutkich skupieniach, może zrozumieć, jak głęboko tego rodzaju drobna i na pierwszy rzut oka małoważna sprawa sięga w życie ludzi w obrębie jej stojących, jak jednych przygnębia i rozgorycza, jak drugim daje poczucie tryumfu i siły. Nikt-by też nie przypuścił, ile w każdym najmniejszym kroku istot na takie życie skazanych, jest daleko idącego wyrachowania, a nawet perfidji.
O owej „fuzji" mówiono długo i z emocją. Dla Kłeczka oznaczała ona zerwanie z dotychczasowym trybem życia, z ludźmi, z którymi się zżył, z przyzwyczajeniami. Wygnańcowi trudno znaleźć sobie jakiś cichy kąt lecz jeszcze boleśniej i trudniej rozstawać się z nim. Prócz tego młody człowiek niespokojny był trochę o los państwa Skowrońskich, których dokuczliwy, a nie przebierający w środkach Kondolewicz, nie lubiał. Ostatecznie jednak Kłeczek, nosząc się z zamiarami zerwania z tem „gminnem"’ życiem, dość obojętnie zapatrywał się na jego przemijające przykrości i nieprzyjemności.
Inaczej rzecz miała się z radcą, który, wobec zmniejszania się ilości członków gminy, a niezdolny do jakiejś pracy w obcych sobie warunkach, obawiał się, iż gmina jego prędzej czy później będzie musiała się rozlecieć. Podwojenie liczby „poddanych" dawało mu nadzieję, iż stanowisko jego będzie trwałem, nie mówiąc już o „zasługach", przy pomocy których starał się na niem utrzymać. Do nich w pierwszym rzędzie należała — austrjackim zwyczajem — sztuka „robienia oszczędności", polegająca na tem, iż radca, głodząc swych biednych „poddanych", wykazywał znacznie wyższe od innych wójtów „salda", wyrównując zaoszczędzonemi w ten sposób pieniędzmi stały niedobór bogatej, lecz lekkomyślnie gospodarującej Sośnicy.
„Fuzja" gmin musiała też dać i inne korzyści, i nad tem właśnie naradzał się w kuchni ze swym sztabem pewnego popołudnia mądry pan radca.