Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.
— 127 —

Popołudniu wjechaliśmy w wewnętrzne morze japońskie. Szaro-błękitne wyspy, poryte tunelami, wysepki. Statek sunie równo po gładkiej powierzchni wody. Widać łodzie rybackie z czarnemi żaglami z mat, chaty, ubogie świątyńki wiejskie — idealne pustelnie, wymarzone dla ludzi starych i zmęczonych.
Wałęsałem się bezczynnie po statku. Rosjanka zdążyła już wyjąć ze swoich kuflów jakąś okropnie czerwoną chustkę i zawinąwszy się w nią, spała w kącie jadalni na sofce. Przed herbatą wyszła na pokład, skrzywiła się, narzekając na wiatr, i zeszła znowu na dół, do jadalni. Tam zastałem ją flirtującą na migi z Argentyńczykiem mojżeszowego wyznania.
Jej Fin, którego ona jakoś dziwnie zdrobniale nazywała, będąc dla niej niby bardzo serdecznym, unikał jej, pozostawiając ją wciąż pod opieką Argentyńczyka. Wyglądało to, jak gdyby chciał się jej pozbyć, starając się jednak równocześnie dać jej jak najmniej pola do skompromitowania się. Już i tak jedna rzecz zwróciła uwagę — tak ją, jak i jego, na wyraźne tej pani życzenie, umieszczono razem w jednej kabinie. Inna rzecz, że umieszczano ich w t. zw. „intermedji“ pod pozorem, że w pierwszej klasie niema już miejsca. Zrozumiałem, że Japończycy chcieli tę panią odosobnić. Nic mnie to właściwie nie obchodziło, ale obserwacja była zajmująca.
Pani D. zachowywała się wobec swego Fina jak żona wobec męża, co Fina najwyraźniej w świecie „peszyło“. Tłumaczył mi — nie pytany — że zna tę damę od dziecka itd., dalej, że ona prosiła go, aby ją odprowadził do Singapore, ale, że bardzo wątpi, czy mu szef w Kobe da urlop — i słuchając go przekonany byłem, że szef mu tego urlopu „nie da“. Do-