kładzie, to ucząc się zawzięcie angielskiego, to przyglądając się życiu portowemu.
W Kobe statek zaroił się pasażerami, przeważnie Japończykami. Między innemi wdrapał się na pokład Japończyk w europejskim kostjumie marynarkowym, z wąsami i muszką napoleońską na brodzie, żywy, ruchliwy, pełen temperamentu i bardzo towarzyski. Ujrzawszy mnie, w tej chwili zbliżył się ku mnie i zapytał, czy umiem po francusku. Usłyszawszy, że tak, przyobiecał mi swe towarzystwo i wręczywszy mi swój bilet wraz z oznajmieniem, że jedzie do Paryża, zniknął. Był to baron Skekuni Soga, były kapitan artylerji, wychowanek szkoły w St. Cyr, wówczas dziennikarz, wysłany do Paryża na konferencję pokojową. Bardzośmy się zaprzyjaźnili.
Prócz Japończyków wsiadła w Kobe na statek jeszcze jedna para angielska, młody jakiś człowiek z żoną. On był kapitanem t. zw. policji wojskowej w Singapore, człowiek żywy, miły, dobrze wychowany, wesoły, drobny brunet, z wielkiemi czarnemi oczami, raczej francuskiego, niż angielskiego typu; matka jego była Francuską, skutkiem czego kapitan mówił nieźle po francusku. Żona jego, malutka i chuda blondynka, wbrew minie złośnicy, była bardzo wesoła, dobra i uprzejma. Wsiadł też jakiś kupiec francuski, wysokiego wzrostu, tłusty, tęgi, różowy na twarzy, blondyn — jechał do Sajgonu. Wbrew utartemu frazesowi Anglicy nie byli ani milczący, ani nieufni — zaznajamiają się chętnie, są zwykle rozmowni i nawet głośni. Wszędzie ich pełno. A właśnie Francuz był ceremonjalny, sztywny, trzymał się od wszystkich zdaleka, mówił mało i bardzo rozważnie, licząc się z każdem słowem. Choć nieźle władał angielskim, do Anglików
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.
— 129 —