— A mnie się zdaje, że co tam kiedyś będzie, to nic nie znaczy, a teraz — wybyście się choć pisma łacińskiego porządnie nauczyli...
— Mam czas jeszcze, teraz tu, na statku, nie chce się.
Japończycy wszyscy siedzieli w Modżi, i wyszukawszy sobie jakieś herbaciarnie, poraz ostatni upajali się saké i muzyką, a może i miłością japońską. Na statku dostać niczego nie można było. — Arimasen — very sorry! — odpowiadała służba i strojąc melancholijne miny, jechała na brzeg, żegnać się z ojczyzną.
Huczały żórawie statku, krzyczeli kulisi, ładowano bezustannie węgiel i wielkie paki z towarami.
Nareszcie wybiła wielka godzina odjazdu, chwila rozstania się z Japonją, radosna dla mnie, który wracałem do Ojczyzny, żałosna dla Japończyków, kochających kraj swój nadewszystko.
Chętnie wówczas odjeżdżałem.
Lecz dziś, kiedy smutek dnia powszedniego uderzy mnie swem czarnem skrzydłem, i kiedy nieraz duszą chciałbym uciec gdzieś jak najdalej, wyjmuję ubogie pamiątki, przywiezione z tych dalekich stron, głównie kartki z widokami i siedzę nad niemi nieraz przez długie godziny. I przypomina mi się srebrny płomień na wodzie, jakby wrzącej i dżonki krążące dokoła górzystych szaro-błękitnych wysp, zimne, wodą połyskujące pola ryżowe, gwarne ulice barwnych, drewnianych miast i mały wzrostem, lecz wielki duchem naród, dla którego chleb jest rzeczą drugorzędną a pierwszorzędną służba u ołtarza kraju, „który nie potrzebuje się modlić, albowiem sam jest bogiem“.
Dnia 23 grudnia 1918 r, „Jokohama-Maru“ wyjechała z Modżi, kierując się na południowy-zachód w stronę Szangaju.
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.
— 131 —