Ktoś się kręci po kabinie.
Otwieram oczy.
Na małym stołeczku na środku kabiny stoi taca z dzbanuszkami kawy i herbaty i z sucharkami.
Wysoko przez okrągłe okienko widać rozkołysane brudno-żółte fale.
Przewracam się w łóżku z boku na bok — mimowoli. Całą noc tak się „katulałem“. Chce mi się spać.
Z damskiej kabiny słyszę przeraźliwy pisk dziecka i japońskie przyśpiewywanie jego mamy. To Mejczi, mały chłopaczek, ale wielki podróżnik. Urodził się w Ameryce, a teraz przez Japonję jedzie do ojca, do Singapore. Miły brzdąc, tylko rano wrzaskun nieposkromiony.
Z górnego łóżka zsuwa się otrożnie pastor „w paski“. Takie ma nocne ubranie. Wsuwa nogi w pantofle, patrzy przez chwilę w okno i żółte za niem fale i kręci sceptycznie głową.
Rozgląda się po kabinie, patrzy na mnie. Widzi, że nie śpię, uśmiecha się.
— Dzień dobry, bracie Bandrowski.
To jego „bracie“ jest niezawodne masońskie, ale nie mam nic przeciw temu.