To Hong-Kong, czyli Victoria-City, jedna z najświetniejszych kolonij angielskich.
Już pierwsza ulica imponuje. Nie można nazwać jej ładną. Idzie ona między wysokiemi, ponuremi domami, opasanemi wzdłuż każdego piętra ciężką, solidną galerją. W stosunku do wysokości tych domów ulica jest zaciasna, skutkiem tego i posępnie ciemna i duszna; pod arkadami galerji jest mroczno i jakby parno. Ma się wrażenie, jakby ta ulica wycięta była w granicie. Jej pochmurna, surowa powaga wzbudza szacunek.
W środku ulicy stoi na białym cokole pomnik, przedstawiający jakiegoś jenerała angielskiego w pełnym mundurze, w butach z cholewami i w hełmie. Pomnik jest trochę brutalny. Jenerał głowę zadarł do góry, lewą rękę położył na rękojeści szabli, prawą podparł się w bok, prawą nogę wysunął trochę naprzód — i stoi tak w tej ulicy, do żandarma trochę podobny. Ale Anglicy właśnie tego pragnęli — baterji, umieszczonych na górze, też nie zamaskowali. Bynajmniej nie chcą tu uchodzić za ludzi miłujących „pokój za wszelką cenę“. Przeciwnie, są tu głównie żołnierzami.
Przez ulicę przebiegają „riksze“, jakich gdzieindziej niema. Na dwóch długich ciężkich żerdziach niosą pasażera w kołysce-fotelu, umieszczonym w środku żerdzi. „Riksze“ są żółci, niesłychanie chudzi i bardzo wysocy, w błękitnych majteczkach i nadzwyczaj szerokich, śpiczasto zakończonych kapeluszach-parasolach z trzciny.
Tuż niedaleko „Governments-Place“, wielki, również asfaltem wyłożony plac, z trzech stron ujęty w wykwintną, harmonijną ramę okazałych, szarych, poważnych gmachów rządowych. W środku placu,
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/158
Ta strona została uwierzytelniona.
— 152 —