wśród kęp zieleni okrytej szkarłatnem, egzotycznem kwieciem, brzydki może, lecz majestatyczny pomnik królowej Wiktorji. Dalej — dwie pary królewskie, ustawione naprzeciw siebie w koronacyjnych strojach, cztery pomniki z szarego granitu, jak gdyby kadryla tańczyły. Jest to król Edward z królową i król Jerzy z królową — pomniki bardzo dyskretne, jak szare duchy unoszące się w powietrzu — na turkusowem tle spokojnego morza, nad którem widać wysokie czarne sylwetki chudych rybaczek w ich dziwnych parasolowatych kapeluszach, a niosących na ramionach nosidła ze zwisającemi z nich jak wagi szerokiemi a płaskiemi koszami pełnemi „owoców morza“.
Wtem cichy, szary, zadumany plac jakby ożył. Dźwięk się w nim zbudził, łagodny i słodki jak wspomnienie. Zegar bije. Jak miły, łagodny ton ma ten zegar! Lecz on gra całą pieśń, daleką pieśń z za morza, serdeczny refren piosenki dawniej może modnej, a dziś zapomnianej lub też wygrywanej odwiecznie na rynku jakiegoś małego angielskiego miasteczka...
To angielskie „carrols“, echo dalekiej ojczyzny.
Zrzadka przejdzie tym placem poważny, starszy urzędnik, zrzadka przelecą bosi, wysocy riksze, niosący fotel kołyskę, kołyszący się rytmicznie na długich, giętkich żerdziach.
Miasto — ruchliwe, dziwne, strome. Coś tu ludzie budują, pracują, widać przedziwnie chudych robotników i robotnice żółte. Ciała zupełnie pozbawione tłuszczu, nogi w udach szerokości przedramienia wątłego mężczyzny. Piersi jak pudełka, małe, jakby zapadłe — a jednak ma to być naród bardzo silny.
Oho! Koszary „Sikhów“, znajomych z powieści Kiplinga. Miedziani brodacze w „khaki“ mundurach
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.
— 153 —