do „hallu“ swego domu — dom angielski, upiększony tylko orjentalnemi cackami, lecz angielski na wskroś, z ciemną, mocną herbatą i ciastkami dla strusiów, z zimnym napitkiem, przez który rozumie się „sodawhisky“, z fotografjami liceum, szkoły, miasta rodzinnego i z miękkiemi fotelami, przy których stoją podręczne półeczki z wybraną literaturą angielską.
A tu znów długie, pełne już ciepłego, bronzowego zmroku podsienia, w które padają czerwone i białe łuny okien wystawowych. W jednem — japońskie wyroby z kości słoniowej — więc banan z nadszarpniętą, dojrzałą, żółtą skórką, z pod której wygląda jakby mszysty, chłodny miąsz owocu, więc kukurudza młoda, zdrowe, ledwie żółtawe ziarna pokazująca z pod liści, a dalej — rozchylone muszle ostrygi, zaś w ostrydze — wiejski dwór japoński i przed domem podwórze, zastawione narzędziami rolniczemi a na werandzie ludzie stoją — i mnóstwo różnych tym podobnych cacek, rzeźbionych Bóg wie jakim cudem zręczności przez długie lata.
— Proszę, niech pan wejdzie! — zaprasza de wnętrza sklepu człowiek w pięknym „sarongu“ i w niepokalanej białej bluzie, w żółtym turbanie na głowie. I warto wejść, zwłaszcza, że kupować nic się nie musi. Tu widać rzeczy zgoła inne i dziwne. Gablotki z lustrzanemi szybami, a przez te szyby na półeczkach widać talerzyki i spodeczki, zaś na tych spodeczkach niby konfitury — dereń, agrest, i jeszcze coś tam i jeszcze... A tak — talerzyk konfitur z brylantów podobałby się wam? Bo to nie jest nic innego, jak tylko sklep jubilerski Ismaila Raheema, a te konfitury — to rubiny, topazy, szafiry, turkusy, opale, kamień księżycowy, brylanty wielkie jak orzechy laskowe
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/173
Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —