Wyjechaliśmy za miasto. Było to przed południem w dzień upalny, słońce paliło, ulice puste spały, w zamkniętych oknach pospuszczano żaluzje. Za miastem leżące w palmowych ogrodach białe wille o błyszczących szybach lustrzanych, jak gdyby w głaz skostniały z gorąca. Nigdzie żywej duszy. Tylko indyjscy „policemeni“, wysokie i ciemne figury w granatowych mundurach, stali na środku purpurowego gościńca, jak żywe semafory dając znaki szoferowi. Jechaliśmy zrazu między dwiema ścianami podzwrotnikowej zieleni, mijając malajskie czy chińskie chaty z palmowego drzewa, aż wjechaliśmy w palmowy las, jasny, pełen słońca, z nieprzejrzanem mnóstwem gołych, pogiętych, popielatych pni palmowych, tchnący upalną suszą, pusty i cichy. Wkońcu palmy zastąpiła jaka inna, nieznana mi zieleń podzwrotnikowa, mignęło parę chat i samochód stanął.
W głębi wyspy, wśród wzgórz i lasów palmowych jest klasztor buddyjski Kek-Lok-Si, filja wielkiego opactwa chińskiego Kusan w Fukien.
Klasztor ten, jako taki, nie jest stary, przeciwnie zbudowany został dopiero w 1900 r. — jednakże na wzór klasztoru kusańskiego i w przecudnym stylu chińskim. Położony na wzgórzu, podobny jest do średniowiecznego zamku z jego klatkami schodowemi, krużgankami, terasami i małemi podwórzami, w których szemrzą fontanny, chłodzące rozgrzane powietrze. Krople wodotrysków z głuchym szmerem szeleszczą po grzbietach czarnych żółwi, setkami rojących się w sadzawkach i utrzymywanych przez mnichów. Podobne do średniowiecznych są też małe, znakomicie wyzyskane ogródki klasztorne. Widziałem w jednym z nich cały bataljon kwitnących Buddów. Są to jakieś
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.
— 169 —