Moje dawne kółko angielskie w Kolombo rozleciało się ostatecznie. Miss. N. jechała stąd dalej do Indji, mr. Jacques do Durbanu — zaś Anglicy, którzy wsiedli na „Jokohamę-Maru“ po drodze, nie byli tak bardzo sympatyczni.
O Kolombo i Cejlonie rozpisywać się tu nie będę. Wyspę tę opisałem, o tyle o ile szczegółowo, w powieści „Lintang“, osnutej na prawdziwem zdarzeniu. Oto tak w hotelu, jak i w księgarni brano mnie za kogoś innego i absolutnie nie chciano dać wiary, że ja na Cejlonie nigdy nie byłem.
Zresztą Cejlon zrobił na mnie wrażenie olbrzymie, mimo iż przygnębiony byłem trochę podróżą, a prócz tego miałem lekką tremę przed czekającą nas czternastodniową „turą“ do Port-Saidu, skąd po półdniowym tylko postoju mieliśmy wyruszyć w dalszą, znów czternastodniową podróż do Anglji.
W Kolombo poznałem narzeczonego panny N., majora saperów. Wiele mi opowiadał o Indjach. Jego zdaniem narazie Anglicy siedzą w Indjach pewnie, ale na dłuższą metę nie będą się tam mogli utrzymać.
— Hindusi zbyt dużo się od nas nauczyli — mówił major. — Nie potrzebują już powstania zbrojnego.