skami, niebo blado-błękitne, tylko śnieg tu biały z powietrzem drgającem nad nim, niby nad jakiemś żarowiskiem, tam różowy jakby słońcem nagrzany — i daleko jakieś okienko lśniące jak brylant. Przystań stosunkowo mało ożywiona — niema dżonk z wygiętemi, pięknie czarnemi żaglami z maty, niema łódek krajowców przepełnionych górami złotych pomarańcz, żółtych „pumelo“ i zielonych bananów, niema krzykliwej, wesołej zgrai czarnych lub bronzowych nurków — jakieś szare, ostro kanciaste budynki, kopcąc straszliwie, kręcą się po zatoce — „very busy“ i zajęte własnemi sprawami. Do właściwego portu daleko jeszcze — port londyński ciągnie się na dziesiątki mil. Nas postanowiono wysadzić na stacji Tilbury — tylko ciężki bagaż miał pójść dalej.
Na pokładzie zebrali się wszyscy pasażerowie. Kręcili się po statku żywi, pełni temperamentu i ironiczni Japończycy, kpiarze lecz patrjoci zagorzali, dla których nastał bolesny moment pożegnania się na długi czas z resztkami panującego na statku ich obyczaju narodowego. Uśmiechali się, ale na grubych ich wargach już nabrzmiewało ostatnie bolesne „sajonará!“ Ledwo kilku ich dotarło do Londynu, reszta rozproszyła się po dalekich portach Azji i oto teraz ubrani po europejsku, prawie ginęli w tłumie pasażerów, podobni do skromnych a może i ubogich urzędników lub kupców. Ale ja ich pamiętam jeszcze z Jokohamy, gdzie wsiedli na statek tłumnie i dumnie w swych narodowych kostjumach, które nosili długo, póki wiatr północny nie zaczął szarpać przewiewnemi rękawami „kimon“ i nie zaczął ich szczypać zbyt boleśnie po gołych udach. Tylko jedna jedyna panna Yamato pozostała w swym narodowym stroju.
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/197
Ta strona została uwierzytelniona.
— 191 —