Torpedowiec odskakiwał, kręcił się na miejscu, znów trzaskał strzałami. Jak się ten bój ostatecznie kończył, nie wiem. „Yokohama-Maru“ nie ma bojowego temperamentu, wobec czego starała się czem prędzej opuścić zdradliwy teren tych zapasów. Postąpiła słusznie, tembardziej, że faktycznie przykro byłoby nam utonąć przy brzegu, a że to nie było wykluczone, dowodziły najwyraźniej wystające z wody w niedalekiej od nas odległości żałosne szczątki trzech jakichś zatopionych statków.
To była wojna!
Otóż i Gravesend! Formalności, rzekomo tak przykre formalności. A potem — co począć z sobą?
Ja osobiście nie byłbym się o to martwił. Człowiek podróżuje albo jako mądry i świadomy siebie pasażer, albo też jako gadający tłumok. I w tym i w owym razie zawsze się dostanie do celu. Więc ja obaw nie miałem. Ale Anglicy bardzo się mną martwili.
— Co pan pocznie? Port londyński jest wieki! I Londyn wielki...
Polecali mnie jeden drugiemu, kiwali głowami. Wreszcie i ja zacząłem dostawać tremy.
Dwóch bardzo srogich panów z policji zrewidowało w „smokingroomie“ moje papiery. Wreszcie pytają:
— I dokąd pan teraz pojedzie?
— Do hotelu.
— Ba, łatwo to powiedzieć! Do którego?
— Słyszałem, że „Sayoy“ to porządny hotel.
— „Savoy“? No, it is not your business. Zadrogi! Możeby lepiej...
I już piszą adresy hotelów, pensjonatów, biur informacyjnych...
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/200
Ta strona została uwierzytelniona.
— 194 —