Wałęsałem się po ukochanym, prześlicznym, starym Paryżu, którego ciemne mury i cisza ciasnych uliczek tak bardzo przypomina Kraków, „odkryłem“ kilka przecudnych, starych kościołów, patrzyłem, jak Anglicy składali wieńce u stóp Joanny d’Arc lub chodzili kłaniać się Napoleonowi i — choć nie Paryżanin — źle czułem się w tej atmosferze. Zadużo było Amerykanów i ich młodej, głośnej energji.
Dawała mi się coraz bardziej we znaki nostalgja która — wierzcie — jest chorobą bardzo przykrą. Prócz tego miałem do załatwienia pilne i ważne sprawy służbowe, z któremi mnie wysłano — i sprawy te naprzód się nie posuwały. Natknąłem się znowu na bezwład, tak dobrze znany mi z Rosji. Sądziłem, że ta ociężałość i obojętność duchowa jest specjalnie rosyjską właściwością. Ależ gdzie tam! Oplątała ona i Polskę i usypia ludzi, zatruwa... Przeląkłem się tego. Dyskutować, krzyczeć, alarmować? Daremnie. Ci obojętni głusi są na wszystko, ponieważ oni — w nic nie wierzą...
Nareszcie szarpnąłem się i postanowiłem za wszelką cenę wydrzeć się z Francji i przedostać się do kraju.