Nareszcie wydarliśmy się z tego kraiku i po odpowiedniej rewizji popędziliśmy ku Wiedniowi. Linja kolejowa obsadzona była wojskami angielskiemi i włoskiemi i na każdej stacji stały małe oddziałki tych wojsk i patrole. Porządek był zupełny, pociąg szedł bardzo dobrze, miał nawet wóz restauracyjny, mizernie zresztą zaopatrzony. Ale pasażerowie jedli chciwie i łakomo — na zapas. Widziało się tak charakterystyczny dla krajów głodujących głód psychologiczny. Ludzie jedli nie dlatego, aby się im tak bardzo jeść chciało, lecz ponieważ się bali, że jutro mogli nie mieć co jeść.
Przyczynę tego zrozumiałem dopiero w Wiedniu. Niema się pojęcia, jak wygłodniałe i spokorniałe było to miasto. Dzieci żebrały na każdym kroku, wszędzie wynędzniałe figury ofiarowały swe usługi, żołnierze, straż celna, służba, wszystko było wychudłe, przygnębione, zrezygnowane. Wszędzie widniały ostrzeżenia przed złodziejami, oraz zapowiedź, że zarząd za nie odpowiedzialności nie bierze. W sklepach z żywnością — korzonki. Rzodkiew, rzepa, szpinak, trochę jaj... Byłem na kolacji w hotelu Continental. Dano mi „risotto“ ze starego ryżu w sosie paprykowym i parę łyżek zwykłego makaronu, posypanego przyrumienioną, ale bez masła, bułeczką. To było wszystko za bardzo drogie pieniądze. Mięsa nie było. Mnóstwo ludzi snuło się po ulicach z torebkami w rękach — biedacy rozłazili się jak głodne karakony po okolicach Wiednia, skupując po wsiach, co się da.
Załatwiwszy formalności w polskiej legacji w Wiedniu, gdzie jeszcze, mimochodem powiedziawszy, żyli „hofraci”, na drugi dzień wczesnym rankiem udałem się na Dworzec Północny. Urzędował tam
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/256
Ta strona została uwierzytelniona.
— 250 —