Wyjechałem z Lundenburga szczęśliwie i wygodnie — nie sam. Na jednej stacji przysiadł się do mnie młody jakiś człowiek w mundurze, ale bez odznak. Z oczu widać było — że to żandarm. Owszem, dzielny, energiczny chłopak — ale młody. Wypytywał mnie o różne rzeczy — odpowiadałem mu, nawzajem zadając pytania, na które on też odpowiadał, łżąc wierutnie, podczas gdy ja kłamać nie miałem potrzeby. Dowiedziałem się od niego n. p., że Czesi mają już półtoramiljonową armię, że brygada słowacka liczy 75 000 ludzi. Rozumie się, wierzyłem, zaś on, mimo, iż mu było bardzo przyjemnie w mojem towarzystwie, na pewnej stacji wysiadł i nie pokazał się, aż w Przerowie, gdzie dla mnie i mego towarzysza opróżnił przedział.
Jechaliśmy przez Czechy. Kraj jest bardzo dobrze zagospodarowany, uprawny znakomicie i starannie, jak zawsze. Bydła w polu mnóstwo, urodzaj pewny. Lud jest w dobrym humorze, wesoły, pewny siebie, zadowolony wcale. Ruch na linji kolejowej bardzo ożywiony; przeważnie widać pociągi z węglem.
W Ostrawie Morawskiej pociąg opróżnił się prawie zupełnie. Pozostali tylko ci, którzy jechali do Bogumina. Wtem do naszego przedziału wpadł oficer żandarmerji czeskiej i zażądał papierów. Pokazaliśmy mu je, a on, ledwie na nie okiem rzuciwszy, przeprosił i oświadczył, że oni tu kogoś szukają.
Wymówka była zbyteczna i zbyt łatwa. Żandarm ma prawo kontrolować papiery, kiedy uzna za stosowne, a jeśli się tłumaczy, to aby zmylić trop. Domyśliłem się, że młody mój opiekun z Lundenburga „poczynił kroki“ i że to nie tyle kogoś szukano — ile nas pilnowano.
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/263
Ta strona została uwierzytelniona.
— 257 —