prawie nieprzytomnie. Z popod sztucznych rumieńców pokazywały się ceglaste wypieki zmęczenia. Kiedy nas zobaczyła — a towarzyszył mi pewien oficer polski — aż usta otworzyła w pierwszej chwili.
— Co to? Co to? — spytała, jakby się przelękła — Orzełki? Panowie Polacy? Polscy oficerowie? — dodała już po polsku.
— Tak jest.
— Więc jest jeszcze polskie wojsko?
— Rozumie się. A pani Polka?
— Ależ oczywiście, z Warszawy jestem. Więc panowie Polacy! A czy Polska będzie?
— Już jest, proszę pani.
Kilku słowy opisaliśmy jej sytuację.
— Mój Boże! Mój Boże! — powtarzała wzruszona — Więc Polska jest! O mój Boże! A oni!
Ruch ręki w stronę urzędników.
— Oni mi tak tu zawsze tem dokuczają. Zawsze mi powtarzają, że z Polski nic nie będzie, że oni tam znowu wrócą, że Warszawa musi należeć do Rosji... Tak mi dokuczają...
W dzień wyjazdu zaszedłem do kasy. Przy okienku nie było nikogo. Kasjerka siedziała i coś tam majstrowała, udawała, że pisze, czy liczy.
— Proszę pani!
— A to, pan! — zerwała się gwałtownie. — Pan dziś odjeżdża!
— Tak. Może pani chce wysłać list do Warszawy. Niech mi pani da. Ja zawiozę.
— Ach list, tak, list, napiszę zaraz!
Zaczęła czegoś szukać, przewracała na stole.
— List...
Zadumała się a po chwili popatrzyła na mnie.
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.
— 26 —