Po śniadaniu zjawił się nasz impresarjo, załadował nas na riksze i wyprawił na dworzec w Curudze. Mój poczciwiec dał mi laskę, usadowił mnie na swym lekkim, lakierowanym na czarno fotelu dentystycznym, otulił mi nogi pledem, stanął przede mną między drążkami, podniósł je i pobiegł cicho truchtem, prawie niedosłyszalnie człapiąc stopami po grząskiem błocie.
Jechaliśmy przez Curugę.
Małe domki, okna zalepione papierem, drzwi rozsuwalne, przed domami wszędzie nad drzwiami okrągłe lampki elektryczne — a co dom to kram z owocami, kimonami, sandałami najróżniejszego gatunku, galanterją, jarzynami, rybami. Dom koło domu — wszystkie drewniane, poczerniałe, podobne do siebie, niesłoneczne — przeciwnie, jakby zasłonięte od słońca, smutne. Uliczki również bardzo ciasne i ciemne, chłodne. Kramy umieszczone są w werandach idących w głąb domu, kwadratowych. Na ulicy małe dzieci pucułowate, dość pstro ubrane, dużo chłopców, wszyscy w biało nakrapianych ciemno-siwych kimonach i w kaszkietach. Sandały kłapią w ulicy. Za zakrętem na pagóreczku widać wśród czarnych świerków starą świątyńkę, a przedewszystkiem jej wrota, „tori“, do wielkiego jarzma podobne. Przed świątynią, otwartą i jakoś dziwnie samotną, „iszidoro“ — zielonawym mchem porosłe, wielkie, kamienne latarnie na słupie z kwadratowemi otworami w środku.
Chłodno i ciemno.
Za Curugą wyjechaliśmy na piękną szosę, wiodącą ku stacji kolejowej. Gościńce w Japonji są znakomite. Za miasteczkiem ujrzałem zalane wodą pola ryżowe — niby bagniska, z których wystają zielone badyle, grzędy jarzyn — wszystko uprawne z bezprzykładną starannością i troskliwością, najmniejszy skrawek
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.
— 42 —