biegnących kroków, pieśń, którą śpiewa i wiecznie tańczy samo życie.
Ostatni raz słyszałem ją, jakby elegję, w mieście dalekiem już od tego kraju. Siedziałem południową godziną na werandzie, zasłuchany w łagodne, harmonijne dźwięki „carillonów“ angielskich, wpatrzony w morze turkusowe, nieruchome na niem statki i palmę samotną na brzegu. Z poza marmurowej balustrady werandy co chwila wyciągało się długie, wężowo giętkie, nagie, bronzowe ramię, rozkwitające nagle to wachlarzem z sandałowego drzewa, to bukietem kwiatów, to bożkiem pozłacanym, to wyszukanym kształtem smukłej amfory. Przekupień, potrzymawszy przedmiot w powietrzu, bez słowa cofał ramię, by po chwili wyciągnąć je z nową jakąś pokusą. Siedziałem, obserwując to smukłe, giętkie ramię, wdzięczną sylwetką rysujące się na tle szafiru niebios i szmaragdu morza — a godzina była senna, południowa — martwa w tamtych stronach. I naraz, gdy cały świat, zdawało się, umilkł, usłyszałem zdaleka tak dobrze znane mi, dźwięczne, suche nutki sandałów japońskich. Wystukiwały one na bruku refren muzyczny, krótki jak japońskie piosenki i smętny, jak one, molowy. Następowały po sobie nie za prędko i nie za powoli. Zwolna dźwięk ich rósł, uderzył o sklepienie marmurowe nade mną i zcichając powoli zgasł w delikatnem, subtelnem „pianissimo“. Szaro-błękitne wzgórza Japonji zaświeciły mi w oczach i zgasły wraz z cichą muzyką odchodzących ode mnie na zawsze sandałów.
Stąd to, ile razy dziś południową godziną w cichej i pustej ulicy słyszę odgłos drewnianych pantofli, zjawia mi się zielone, połyskujące morze, nad niem szafir nieba głęboki, a na tle tej świetliwości czarna,
Strona:Jerzy Bandrowski - Przez jasne wrota.djvu/92
Ta strona została uwierzytelniona.
— 86 —