— Ale — właśnie dlatego — nie zmuszajmy go. Zostawmy mu czas — zwłaszcza, że to już wiosna się zbliża — a z nią i Zmartwychwstanie Chrystusa i triumf Męki Jego — triumf Chrystusowy, bracie drogi... Pomyśl pan tylko: W białem kwieciu sadów radość ze skruszenia okowów — wiosna, wyzwolenie z potęg ciemnej nocy, triumf życia!
W lesie była zupełna cisza.
Drzewa stały nieruchome, jakby skostniałe.
Nigdzie ani szmeru, ani trzaśnięcia gałązki, ani piśnięcia ptaka, ani odległego turkotu wozu na szosie.
I niebo, widne z ciasnej drożyny leśnej, którą szedł Polata, było ciche, spokojne, głęboko niebieskie, z wielkiemi, nieruchomemi, srebrzystemi obłokami.
Ale ani serce poety, ani myśli nie były ciche.
— Dziwna rzecz! — myślał z pewną goryczą — Mieszkałem nieraz w małych miasteczkach zagranicą. Byłem tam obcym, a jednak czułem się jak w domu, gdy tu, na wsi, wśród swoich, mam wrażenie, że się tylko niepotrzebnie pętam. Ta wieś — przez sam swój charakter — stawia mi coraz nowe wymagania, nie daje mi chwili spokoju.
Przypomniały mu się słowa Staszka Jelenia: