Naraz zerwała się samotna wrona i duża, czarna, nie kracząc, poleciała nad jezioro.
Polata patrzył za nią, póki mu nie zniknęła z oczu, a potem spojrzał na wodę.
Jezioro było duże, miało dobrych paręset morgów.
Szedł dalej.
Widny na przeciwległym brzegu park schodził nad sam brzeg jeziora. Naraz coś w jego gąszczu błysnęło, zalśniło i w głębi pokazał się między drzewami biały pałac. Równocześnie zaś woda, widziana stąd, zaświeciła niebiesko i wkrótce całe jezioro rozżarzyło się cudownym, ultramarynowym błękitem.
— Przecież tu jest naprawdę pięknie! — pomyślał Polata zachwycony — Cóż za głupie gadanie, że to kraj brzydki i bez poezji! Ale otóż to! Nie mają swoich malarzy, nie mają poetów, którzyby piękno ich ziemi pokazywali i śpiewali, a bez tego jednak nie można! No! Ale, mimo wszystko, dzieje się im krzywda!
Zamyślony stał w ciszy, w słońcu, w samotności —
Słuchając, jak błękitne jezioro zaczyna mu przemawiać do duszy.
A naraz ujrzał w jego niebieskiem zachwyceniu otchłannie głębokie, ciemne, czyste oczy, brwi cienkie, i gładkie, dziewicze czoło panienki w granatowej czapeczce...
Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/112
Ta strona została uwierzytelniona.