by jednak stanęła nagle przed jego domem ta jakaś zjawa w złocie, srebrze i tęczowych blaskach — nie zdziwiłby się. Powinna, powinna była przyjść z nieskończoności zielonej alei... Nie przyszło nigdy nic... Teraz — cóż? Conajwyżej — w sukni szarej, nędznej, dziurawej, przybieży — nowa troska, wychudła, ziemista na twarzy, nieustępliwa... postępująca choroba... śmierć z srebrem agonji na twarzy... A niech! Niechby wreszcie przyszła!
— Pój-dzie-my spać! — powtarza pan Brat.
Krynia weszła z kuchenną lampką, wstawiła ją w wyzłacany, żelazny kosz świetnie dawniej świecącej, wielkiej lampy, uregulowała płomień i wyszła.
W sieni zastukały drewniaki.
Drzwi uchyliły się, do lokalu wśliznął się mały chłopaczek z maleńką dziewczynką.
— Pięć aromatyków! — pisnął chłopak, stukając o pusty bufet malutką, srebrną monetką.
Pan Brat z dostojeństwem wszedł za bufet, podał chłopcu papierosy, wziął pieniążek, wydał resztę.
— Dobranoc.
— Dobranoc.
Oglądając się, jakby im co złego groziło, i kłapiąc drewniakami, dzieci wyszły. Kilkakrotnie zaszczękała rozluźniona klamka drzwi, których maleństwa nie mogły zamknąć, wreszcie drewniaki
Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.