Kucnęła przed piecem, z wielkim hałasem wygarnęła popiół, przyniosła trochę żaru, nakładła drew, podlała naftą, głośno, stanowczo zatrzasnęła drzwiczki, poczem wstała, wzięła się za boki i, oparłszy się o ścianę, słuchała basowego śpiewu ognia.
— Pali się! — stwierdziła i wyszła.
Lecz za oknami walka trwała wciąż. Kilkakrotnie w ciągu dnia słońce spędzało chmury z niebieskiego pola, i kilkakrotnie czarne czambuły przesłaniały je, sypiąc przeszczodrze śniegiem, wirującym w powietrzu.
— Arjergardowe boje zimy! — myślał poeta; nie bez zainteresowania przyglądając się temu zmaganiu się dwóch pór roku.
Nad wieczorem ostatnia zawieja śnieżna zwiała z placu, a słońce na znak triumfu zaciągnęło niebo złoto-czerwoną łuną zachodu.
Poeta stał w oknie i patrzył w cudne pręgi, różowe, czerwone, szkarłatne, purpurowe, i patrzył, gdy zmierzch „liljowy“ zaczął opadać na ziemię, a z kościoła przyleciały dźwięki dzwonów na Anioł Pański.
Aż dopiero gdy Kryńka wniosła do pokoju i postawiła na komodzie lampę z jaskrawem światłem bez abażuru, wielkim głosem wykrzyknął:
— Mam! — i poskoczył do stołu, aby czemprędzej zanotować asonancję — która wyglądała, jak szanująca się asonancja wyglądać powinna — a mianowicie:
Strona:Jerzy Bandrowski - Rajski ptak.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.